12 listopada 2020

Może?

Czy tu może ktoś zagląda? Może jakieś zbłądzone powiadomienie wpadnie komuś na skrzynkę mailową i ktoś się przyjemnie zdziwi? 

Jest sporo napisane, a nie opublikowane. Mogę podesłać tym zagubionym duszom :) 

7 listopada 2016

Rozdział trzynasty

Nie spaliśmy tej nocy ani przez chwilę. 
Nie rozmawialiśmy też zbyt wiele, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że między mną a Sevem coś się przełamało. Nie nazwałabym tego zburzeniem muru – tego nigdy między nami nie było. Nie byliśmy sobie nawzajem powiernikami tajemnic, ale nie byliśmy też od siebie daleko. Tę barierę między nami tworzyło coś jakby lodowa ściana. Widzisz przez nią, ale obraz jest zniekształcony. Miejscami światło się załamuje, gdzie indziej jest wyraźne. I nigdy nie jesteś pewien, co jest po drugiej stronie. I oczywiście jest całkiem zimno.
Przynajmniej ja to tak widziałam, bo dla Seva byłam pewnie otwartą księgą. Czytał mi w myślach kiedy chciał, wyczuwał moje nastroje, poza tym po prostu nie byłam raczej skrytą osobą. A już na pewno nie byłam skryta wobec mężczyzn, z którymi sypiałam. 
Wstałam – jeśli można mówić o wstawaniu przy całonocnym czuwaniu – o piątej, bo o szóstej zaczynałam szkolenia, ale nawet nie przerażała mnie perspektywa nadchodzącego całodniowego trenowania zaklęć tarczy z Joshem. Byłam dziwnie żywa, nie wiedzieć dlaczego radosna, a Sev cierpliwie znosił moje śmiechy i wesołe spojrzenia. Nie odwzajemniał ich – broń Boże – ale tolerował i najwyraźniej nie miał nic przeciwko. 
Kiedy ubrana i umalowana wyszłam z sypialni, Sev był w salonie i stał ze skrzyżowanymi na piersi rękami, opierając się o ścianę. Zmierzył mnie wzrokiem i nic nie powiedział. 
- Dobrze mi w czarnym, nie? – spytałam, obracając się w miejscu. – Upodabniam się do ciebie. 
Wrócił jego kamienny wyraz twarzy, ale nie przeszkadzało mi to wcale.
- Zjedz coś – powiedział. 
- Nie zachowuj się jak mój ojciec, dobra? Nie masz do tego uprawnień. 
Uśmiechnęłam się trochę wrednie i trochę figlarnie. Podeszłam do niego i przyciągnęłam go do siebie, łapiąc za koszulę. Objął mnie w talii i spojrzał w oczy z bardzo bliskiej odległości. Trudno było mi się przyzwyczaić do tego, że już nie wdziera się do moich myśli bez wyraźnej zgody. 
- Uważaj na siebie, Triss – powiedział prawie szeptem. 
Wycelowałam w niego palec wskazujący i znów uśmiechnęłam się tym wredno-figlarnym uśmiechem. 
- Znów powiedziałeś do mnie „Triss”.
- Uważaj na siebie, Chevron – poprawił się. 
Nie mogłam opanować śmiechu i nie mogłam też zrozumieć co w tym było tak zabawnego. Sev nie należał do ludzi, którzy czerpią przyjemność z rozbawiania innych. Przyglądał mi się i chociaż wyraz jego twarzy pozostawał taki sam, to dobrze wiedziałam, że lubi patrzeć jak się śmieję. To było wypisane gdzieś w jego oczach – a może w jego aurze? 
Pocałowałam go na pożegnanie i zostawiłam samego w moim mieszkaniu. Nie oczekiwałam, że nadal tam będzie, jak wrócę. 
Ale byłam spokojna.

- Triss! – wykrzyknęła Kat na powitanie i uścisnęła mnie, jakbyśmy były przyjaciółkami od lat. 
- Kat? – odpowiedziałam niepewnie i tak samo niepewnie odwzajemniłam jej uścisk. 
Koleżanka zdecydowanie na zbyt wiele sobie pozwalała.
- Gotowa na szkolenia? – spytała Kat. – Josh przygotował dla ciebie coś specjalnego. I dobra wiadomość na dziś – Szalonookiego nie będzie! 
Wymusiłam uśmiech – chociaż tak naprawdę nie był wymuszony, ale chciałam, żeby na taki wyglądał – i podziękowałam jej za poranne wieści. Następnie skierowałam się do sali ćwiczeń, w której rzeczywiście czekało na mnie coś specjalnego. 
Okej, byłam w związku (jeszcze, w pewnym sensie). Byłam też wpatrzona w Severusa, może odrobinę zakochana… ale to nie przeszkodziło mi w ocenie mężczyzny, którego zastałam w sali ćwiczeń. 
Wbrew mojej woli, nogi się pode mną ugięły. Facet na oko mógł mieć trochę ponad trzydzieści lat i wyglądał jak model z okładki magazynu. Miał kruczoczarne włosy poczochrane w artystycznym nieładzie, błyszczące szare oczy, lekki zarost, optycznie nadający idealny kształt szczęce, do tego zbudowany był jak grecki bóg. Najwyraźniej prezentował swoje mięśnie z pełną świadomością – miał na sobie bardzo obcisłą, białą koszulkę z długim rękawem. Na mój widok uśmiechnął się szeroko, obnażając równiutkie, białe zęby, obrócił sprytnie różdżkę w palcach i wyciągnął dłoń w moją stronę. 
- Gawain Robards – przedstawił się. – A ty pewnie jesteś… 
Poczułam, że język kompletnie mi się zaplątał, ale wydukałam: 
- Trish. Triss. Trinity, znaczy się. 
Ścisnął moją dłoń mocno i pewnie, po czym nonszalancko poprawił sobie fryzurę. Modliłam się, żeby nie zwrócił większej uwagi na moje rumieńce i drżące dłonie. 
- Jestem specjalistą od sprawności – powiedział – także dzisiaj trochę sobie pobiegamy, poćwiczymy, może polatamy na miotle, ale Josh mówił, że z tym u ciebie jest dobrze, więc po krótkim wstępie przejdziemy do nauki zaklęć, które wzmocnią twoją siłę fizyczną, wydolność i takie tam. Gotowa? 
Moja twarz w tamtym momencie prawdopodobnie niczym nie różniła się od mordy młodego trolla, któremu ktoś zabrał ulubioną zabawkę. No i musiałam natychmiast przestać wyobrażać sobie Robardsa nago. 

Poszło mi całkiem dobrze. Gawain był bardzo wyluzowany; żartował, a poczucie humoru miał świetne, więc śmiałam się dużo i to mnie bardzo rozluźniało. Pierwsza część ćwiczeń trwała dwie godziny i kiedy zrobiliśmy przerwę, byłam naprawdę padnięta, ale miałam bardzo dobry humor. 
Gawain był takim typowym ziomeczkiem – coś jak Dean jeszcze nie tak całkiem dawno– z którym można polatać na miotle, powymieniać się uszczypliwymi uwagami, pożartować, porobić głupie rzeczy i przede wszystkim – przepić razem pociąg pancerny. 
- To co – rzucił w którymś momencie – ognista po zajęciach? 
- Jedna nie wystarczy – odparłam, a on zaśmiał się i wyciągnął w moją stronę dłoń, żebym przybiła mu piątkę. 
Dalsza część zajęć minęła w równie dobrej atmosferze. Skończyliśmy o osiemnastej, kolejną godzinę przesiedzieliśmy w bufecie, żartując i pochłaniając po dwie porcje kolacji na koszt ministerstwa. 

Przed dwudziestą byłam już w korytarzu prowadzącym do mojego mieszkania i mogłoby się wydawać, że nic nie zepsuje mi dobrego nastroju tego dnia. 
Mogłoby się wydawać.
Zanim otworzyłam drzwi, podświadomość nakazała mi na chwilę się zatrzymać. Położyłam dłoń na klamce i nasłuchiwałam przez chwilę. 
Za drzwiami odbywała się jakaś zacięta dyskusja; za drzwiami mojego mieszkania! Ktoś był w środku – co najmniej dwie osoby – a rozmowa nie brzmiała zbyt przyjemnie. Byłam trochę przestraszona, a trochę zła… ale wystarczyło kilka sekund nasłuchiwania, żebym się uspokoiła. 
Sev. Jeden głos należał do Seva. 
Nic więcej nie miało znaczenia; mogłam wejść do środka. Nie powinno stać się nic złego, prawda? Skoro jest Sev, sytuacja na pewno jest pod kontrolą. 
Nie chciałam się czaić, wchodzić po cichu, ale jakoś tak samo wyszło – kiedy przekroczyłam próg, dyskusja nadal trwała, a moi niespodziewani goście nie mieli świadomości, że wróciłam. Trochę wbrew własnej woli zatrzymałam się w korytarzu, ukryłam w mroku i nasłuchiwałam nadal. 
- …zbyt zaangażowany. Nie możesz jej tak zniechęcać, nie możesz wywierać wpływu, Severusie! Musi sama podjąć decyzję!
Drugą osobą był Dumbledore, ale nie rozpoznałam go od razu, bo chyba nigdy nie słyszałam go w stanie takiego wzburzenia. Mówił podniesionym, nieco chrapliwym głosem i musiał chodzić w te i z powrotem, bo źródło jego głosu co chwila zmieniało swoje miejsce. 
- Świadoma decyzja musi być oparta na analizie – odparł Sev rzeczowym acz poirytowanym tonem, który bardzo dobrze znałam. – A analiza powstanie, kiedy będzie znała wszystkie światła i cienie. To ty wywierasz wpływ. Ty chcesz przyspieszyć jej decyzję. 
- Bo Trinity jest potrzebna! Nastały czasy, w których musimy działać, planować z ogromnym wyprzedzeniem. Sprawa Kamienia Filozoficznego… Wybacz, Severusie, ale sam nie dajesz rady, jesteś… 
- Ach, tak? 
- Jesteś zbyt zaangażowany w jej życie! Jesteś hipokrytą, mówisz o świadomej decyzji, ale stanowczo i uparcie powtarzasz, że nie pozwolisz jej wstąpić w szeregi Śmierciożerców! 
Miałam wrażenie, że Dumbledore, którego znałam i Dumbledore, którego słuchałam w tamtym momencie to dwie całkiem inne osoby. Jego dyplomatyczny język i stonowany ton głosu gdzieś zniknęły. 
Nagle podskoczyłam; ktoś musiał uderzyć pięścią w stół i szybko zrozumiałam, że to Sev. 
- Bo. Nie. Pozwolę. – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Ona może się zgodzić, jak ją zmanipulujesz. Na pewno się zgodzi, przecież zawsze byłeś świetnym kombinatorem. Wiesz, jak ludziom wtłoczyć do głowy różne rzeczy. Ale nie pozwolę jej tego zrobić. 
- Severusie, to jest sabotaż. Wiesz dobrze, że jest silna, dałaby radę i zrobiła wiele dobrego dla naszego świata. Poza tym, przecież będzie pod twoją opieką. 
- Teraz będziesz próbował zmanipulować mnie?
- Severusie… 
- Nie pozwolę jej. 
- Zrozum, że… 
- Straciłem już Lily. Nie chcę… 
Urwał i zapadła cisza. Wstrzymałam oddech. 
- Czego nie chcesz? – spytał Dumbledore. 
Snape milczał. 
- Czego nie chcesz? – powtórzył profesor. – Kim ona właściwie dla ciebie jest? Chyba dawno temu przestała być „zdolną uczennicą, którą polubiłeś”, czyż nie? 
Zrobił krótką pauzę, po czym mówił dalej; wrócił jego rzeczowy, dyplomatyczny ton. 
- I wiesz dlaczego tak się denerwujesz? Bo jesteś świadomy tego, że ona się zgodzi, a ty nic z tym nie będziesz mógł zrobić. Będziesz musiał ją szkolić, wziąć pod swoje skrzydła, ba – opiekować się nią i robić wszystko, żeby włos jej z głowy nie spadł i to cię będzie osłabiało. Będziesz słaby z troski i miłości, którą do niej masz. Tego się boisz, Severusie. Nadal jesteś egoistą. 
Znów przez chwilę panowała cisza. 
- Wyjdź. – syknął Sev ledwo słyszalnie. 
Dumbledore najwyraźniej nie miał zamiaru ruszać się z miejsca, ale ja bezszelestnie wyszłam z mieszkania. Głównie dlatego, że nie chciałam się z nim spotkać w korytarzu, ale też dlatego, że łzy lały mi się strumieniami po policzkach. 

Błądziłam po Londynie do północy. Byłam zmarznięta i zmęczona. Próbowałam sobie poukładać to wszystko w głowie, ale jedyne, co cały czas dźwięczało mi w umyśle to słowa dyrektora – „będziesz słaby z troski i miłości, którą do niej masz”. Sev mnie kochał? Kiedy zwykłe pożądanie i chęć zaspokajania potrzeb miałyby przerodzić się w miłość? 
Gdzieś pomiędzy tymi rozważaniami zastanawiałam się, kim była Lily. Strata kogoś bliskiego tłumaczyłaby jego niechęć do nawiązywania jakichkolwiek relacji – ale kim była ta kobieta, matką, żoną, córką? Nieletnią kochanką? 
Walczyłam z chęcią schlania się w barze do nieprzytomności. Dwa razy przechodziłam obok pewnego lokalu – mugolskiego, ale czarodzieje uwielbiali tam przesiadywać. Kat mi opowiadała o tym miejscu, wielu młodych aurorów trafiało tam po pracy. Lokal prowadzili mugole, co dawało czarodziejom możliwość oderwania się na chwilę od ich świata. A mi bardzo potrzebne było oderwanie się od mojego świata. 
Po raz trzeci trafiłam w tamte okolice i już miałam wejść do środka, kiedy przypomniałam sobie, że przecież mogę tam spotkać kogoś znajomego, a jestem zapłakana i ogólnie mój wygląd pozostawia wiele do życzenia. Zatrzymałam się po drugiej stronie ulicy i spojrzałam w stronę baru. Właśnie wychodziły z niego trzy osoby; nie zwróciłabym na nie kompletnie uwagi, gdyby nie to, że jedna z nich miała taką samą kurtkę jak Marie. Bardzo oryginalną, skórzaną, fioletową, z wielkimi, wypchanymi ramionami i szerokim ściągaczem na dole. 
Zmrużyłam oczy i przyjrzałam się bardziej tym trzem postaciom. Chłopak i dwie dziewczyny – jedna z nich, poza kurtką Marie miała też włosy Marie. I buty. I, cholera jasna, to była Marie. 
Przeniosłam wzrok na chłopaka i coś zakuło mnie w sercu – to był Dean. Uśmiechnięty od ucha do ucha pochylał się do tej drugiej dziewczyny, powiedział jej coś na ucho, a ta parsknęła śmiechem i poklepała go po ramieniu. Nie znałam jej, być może była jedną z setek koleżanek Marie. 
Zrobiło mi się przykro. Wycofałam się, żeby mieć pewność, że mnie nie zauważą i bardzo szybkim krokiem wróciłam do mieszkania. 
To było zbyt wiele na jeden dzień. To było zbyt wiele dla jednego człowieka.

Tym razem nie słyszałam nic zza drzwi, nie wyczuwałam też niczyjej obecności; mieszkanie wreszcie było puste. Fajnie było wejść do domu i czuć, że jest się w nim samym; zaczynałam też czuć spore przywiązanie do tego miejsca. Było trochę jak moja świątynia, mój azyl, o ile nie wpadali tam jacyś niezapowiedziani goście. Zrzuciłam z siebie ubrania po drodze do sypialni i położyłam się do łóżka. Myślałam, że nadal będę wypłakiwać sobie oczy, ale nie miałam już siły, zresztą próbowałam przypomnieć samej sobie, że Trinity Chevron nie ma w zwyczaju płakać. Nie wiedziałam, czego chciałam: czy żeby Sev był obok nie? A może Dean? Co ja właściwie do nich obu czułam? 
Coś bardzo mocno zabolało mnie, kiedy zobaczyłam roześmianego Deana z Marie i jakąś obcą dziewczyną. Być może to, że młodość przelatuje mi przez palce – powinnam z nimi imprezować, cieszyć się życiem… Ale mimo że nadal nie podjęłam jednoznacznej decyzji w kwestii wyboru między Sevem a Deanem, to gdzieś bardzo głęboko czułam, że miejsce dla White’a w moim życiu powoli znika. Zresztą nie widzieliśmy się już od tygodnia i oboje nie zrobiliśmy żadnego kroku w stronę podtrzymania kontaktu. 
Coś umiera, coś się zaczyna. 
Być może czułam ulgę. Skoro już pociesza się nową dziewczyną, świetnie bawi się w barze z Marie, to prawdopodobnie powoli o mnie zapomina. Jeśli mu powiem, że to koniec, na pewno nie skrzywdzę go tak, jak skrzywdziłabym go jeszcze parę tygodni temu. Muszę zebrać się na odwagę i powiedzieć mu, że to ostateczna decyzja. Żal mi było tej wieloletniej przyjaźni, ale nie potrafiłabym dalej oszukiwać samej siebie. Nie potrafiłabym też dalej oszukiwać Deana. Niewiele było urozmaiceń w naszym wspólnym życiu; za to czułam spore podekscytowanie na myśl o tym, co mogłabym wspólnie z Sevem osiągnąć jako doskonali szpiedzy. 
Zaczęłam otwarcie przyznawać się do tego sama przed sobą. Nie do końca docierała do mnie jeszcze wtedy idea walki w imię dobra, którą wpajał mi Dumbledore. Być może odrobinę zła miałam zakodowaną w genach… Ale najbardziej ekscytowało mnie doskonalenie moich umiejętności. Chciałam czuć się silna i wiedziałam, że dzięki nim jest to możliwe. 
Leżąc w ciemnościach i wpatrując się w przestrzeń prawie podjęłam decyzję. Prawie, bo kiedy byłam już pewna, czego chcę, przypomniały mi się słowa: „będziesz słaby z troski i miłości, którą do niej masz”… 
I nie byłam już niczego pewna. 
Nie byłam pewna, czy potrafię podjąć decyzję, której Sev tak bardzo nie chciał. Z drugiej strony, rezygnować z czegoś, bo ktoś mi tego zabrania? To kompletnie nie w moim stylu. Jeśli Sev mnie rzeczywiście kochał, nawet jeśli ja sama odwzajemniałam część tych uczuć, byłam niemniejszą egoistką niż on. Chciałam to zrobić dla siebie; chciałam wstąpić w szeregi Śmierciożerców, chciałam być szpiegiem, chciałam żyć na krawędzi dobra i zła dla samej siebie. Po to, żebym kiedyś, w późniejszych latach mojego życia mogła sobie powiedzieć, że moje życie było pełne adrenaliny, że coś znaczyło, że wykorzystałam je w pełni. 
Obojętnie, czy miałabym zrobić przysługę dobru, czy złu. 

Z samego rana usiadłam przy stole, wyciągnęłam papier, pióro i atrament, i napisałam bardzo długi list do Dumbledore’a. Zadałam w nim wszystkie pytania, na które jeszcze nie znałam odpowiedzi – kiedy Sev miałby zacząć mnie szkolić, w jaki sposób miałam przekonać wuja Lucjusza do wprowadzenia mnie w szeregi Śmierciożerców (chociaż o to martwiłam się najmniej), jak duże ryzyko podejmuję wobec mojej pracy… Pisałam szybko i trochę chaotycznie, ale po dwudziestu minutach przywiązałam list do nóżki sowy i wypuściłam ją przez okno. Następnie napisałam krótką wiadomość do Lucjusza Malfoy’a, w której pytałam go, czy nie zechciałby może złożyć wizyty w moim nowym mieszkaniu. Ten list napisałam już powoli i bardzo starannie, następnie złożyłam kartkę, schowałam ją do koperty i odłożyłam na stół. Postanowiłam, że wyślę to, jak tylko sowa wróci z odpowiedzią od dyrektora; jeszcze zanim ją przeczytam. To być może nie było do końca rozsądne, ale nie chciałam się zastanawiać czy dobrze robię. Chciałam podejmować ostateczne decyzje tu i teraz; nie chciałam, żeby myśli i rozważania znów dręczyły mnie cały dzień. 
Kolejną sprawą do załatwienia miał być list do Deana, ale kiedy wyciągnęłam nową kartkę, jakoś nie wiedziałam od czego zacząć. Napisałam kilka słów, po czym wszystkie skreśliłam i uznałam, że lepiej będzie, jak gdzieś go złapię w Ministerstwie i osobiście poproszę o spotkanie. 
Była sobota, więc miałam wolne; po napisaniu listów wykąpałam się, ubrałam, zjadłam śniadanie i usiadłam z kawą na sofie. Przez pół godziny po prostu siedziałam i patrzyłam przez okno. Rozważałam wizytę w domu, w końcu trochę tęskniłam za tatą, ale jakoś ani trochę nie tęskniłam za murami mojego domu. Obawiałam się, że odwiedziny u rodziców mogą popsuć mój buntowniczy nastrój i bojowe nastawienie, dlatego wybrałam się na przechadzkę po Londynie. Zahaczyłam o kawiarnię i kilka sklepów; kupiłam trochę nowych ciuchów i uzupełniłam zapasy do lodówki. Całkiem dobrze czułam się spacerując pośród mugoli, krótkie oderwanie od magicznego świata było świetnym pomysłem. 
Zjadłam późny obiad na mieście, posiedziałam chwilę w knajpie czytając mugolską książkę, która kupiłam wcześniej w księgarni i około osiemnastej ruszyłam w stronę mieszkania. 
Znów ktoś w nim był. Tym razem to nie był Sev, ale intruz wcale nie ukrywał swojej obecności. Czekał na mnie w korytarzu, przed drzwiami. 
- Witaj, Trinity – powiedział Dumbledore ze swoim typowym, dobrodusznym uśmiechem. – Troszkę się do ciebie wprosiłem, ale twój list wywołał we mnie wielkie emocje i nie mogłem czekać dłużej. 
Zamknęłam za sobą drzwi i odstawiłam na ziemię siatki z zakupami. 
- Dzień dobry, profesorze – odparłam i trochę wbrew własnej woli uśmiechnęłam się szeroko. – Napije się profesor herbaty? Mam yerbę, bardzo smaczną, mugole za nią szaleją. 
- Och! – dyrektor klasnął w dłonie. – Wspaniale, z przyjemnością! Rozmowa przy filiżance dobrej herbaty to coś, czego oboje potrzebujemy. 
Rozmowa przy filiżance herbaty trwała cztery godziny. 

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ

~*~

No cóż, za nami kolejna część. Było trochę trudności, był mały kryzys, wena na chwilę umarła… Ogólnie nic się nie działo w tej części, ale nie jestem niezadowolona, bo w zasadzie tak miało być. W trzeciej będzie o wiele lepiej :D O ile w tej części pewnie ostatni rozdział przeczytaliście ze wzruszeniem ramion, to w trzeciej (mam nadzieję) zakończycie czytanie z opadniętą szczęką :D 

Ten Robards w tej części oczywiście z pozdrowieniami dla Szczęśliwej Trzynastki :D Potrzebowałam jakiejś postaci, żeby Triss poszkolił ktoś więcej niż Josh no i czytając rozdział Trzynastki stwierdziłam, że to świetny plan. Także polecam gorąco Fanfik Trójmagiczny przy okazji!  

Nie żegnam się z Wami, bo przecież niedługo wracam :D Wprowadzę ostatnie poprawki do pierwszego rozdziału trzeciej części i pewnie wrzucę go w ciągu tygodnia. 
Buziaczki i klasycznie:

I’ll be back.

<3