Wnętrze Ministerstwa Magii
było bez wątpienia najpiękniejszym i najbardziej strojnym wnętrzem, jakie
kiedykolwiek widziałam w życiu, ale nie byłam do końca w nastroju do
podziwiania fontann, płaskorzeźb, zdobień z kutego żelaza i różnokolorowych
świateł. Nie przekonywał mnie czarny marmur ani zabytkowe windy; wrażenia nie
zrobiły na mnie nawet setki sów i papierowych samolocików, które śmigały mi
dookoła głowy. Siedziałam na ławce w korytarzu, całkowicie sama. Przede mną
były ciężkie, dębowe drzwi opatrzone numerem osiem, chociaż kiedy Kat mnie tam
przyprowadziła, miałam wrażenie, że na tabliczce widnieje numer dziewięć –
dziwne halucynacje zrzuciłam na stres. Noga podrygiwała mi nerwowo i czekałam,
aż zostanę zaproszona do gabinetu.
Wcześniej moja różdżka
została szczegółowo zbadana, a na mnie rzucono kilka przedziwnych zaklęć, które
podobno miały sprawdzić, czy nie znajduję się pod wpływem jakiegoś
czarnomagicznego zaklęcia. Rozumiałam tę ostrożność, ale miałam wrażenie, że
moja przestrzeń osobista została odrobinę pogwałcona. Nawet nie odrobinę,
została podeptana, przeżuta i zrzucona z ósmego piętra. Tak właśnie się czułam.
Podniosłam wzrok na drzwi i
ta cholerna tabliczka pokazywała teraz numer siedem. Oparłam głowę o ścianę i
przymknęłam oczy – widocznie to jakiś supertajny i nowatorski sposób aurorów na
pozostanie niezauważonym. To miało jakiś sens; załóżmy, że czarnoksiężnik idzie
cię zamordować do gabinetu siódmego, a po wejściu do środka okazuje się, że to
stary schowek na miotły, bo twój gabinet postanowił zmienić numer na dziewiąty.
Drzwi zaskrzypiały.
Natychmiast wyprostowałam się na ławce i ujrzałam postać wynurzającą się z
mrocznego gabinetu numer siedem, osiem, czy cokolwiek.
- Chevron? – rzucił
tajemniczy osobnik w moją stronę najbardziej pogardliwym i wrednym tonem, jaki
w życiu słyszałam.
Przełknęłam z trudem ślinę i
słabym głosem wychrypiałam:
- To ja.
Człowiek machnął w moją
stronę ręką i warknął:
- To chodź.
Wstałam i cudem utrzymałam
się w pionie na moich nogach z waty. Ruszyłam za tajemniczym jegomościem, ale
nie miałam jak przyjrzeć mu się bliżej, bo stał do mnie tyłem i zarówno w
gabinecie, jak i na korytarzu panował mrok; kiedy zamknęłam za sobą drzwi,
zrobiło się niemalże całkowicie ciemno. Zauważyłam tylko, że człowiek jest
niewysoki, kuśtyka chwiejnie wspierając się na lasce i ma przydługie, tłuste włosy.
Wnętrze gabinetu było
odrobinę obskurne i niczym nie przypominało pełnego przepychu ministerstwa. Na
podłodze był goły beton, ściany pokrywał jakiś obłupujący się kamień; w centrum
stało stare biurko i dwa krzesła po obu jego stronach, a cała ściana za nim
była ogromną biblioteczką zapełnioną książkami i kurzem. Po prawej stał długi
stół, który uginał się pod ciężarem dziwnych przyrządów magicznych; niektóre z
nich tykały i stukały, jak te w gabinecie Dumbledore’a. Pod stołem zauważyłam
otwarty kufer, z którego wystawały jakieś kawałki szmat – całkiem możliwe, że
to były ubrania. Dookoła nich porozrzucane były kartki. Czułam lekki zapach
stęchlizny i kurzu, a jedynym źródłem światła była starodawna, zdobiona lampa
na biurku.
- Siadaj – burknął człowiek
o tłustych włosach; cały czas stał do mnie tyłem i wspierając się na lasce
zdejmował jakieś książki z półek i układał je w wysoki stos na stole.
Niepewnym krokiem podeszłam
do krzesła i usiadłam na nim. Zaskrzypiało rozpaczliwie i miałam wrażenie, że
zaraz połamie się pod moim ciężarem. Czułam jakąś dziwną grozę; wiedziałam, że
nie wszyscy aurorzy są tak przyjaźni jak Kat, ale bez przesady – to coś, co
zaprosiło mnie do gabinetu, przechodziło najśmielsze oczekiwania.
Siedziałam w bezruchu
jeszcze przez kilka minut. W końcu tajemniczy człowiek burknął pod nosem coś,
czego nie dosłyszałam i pokuśtykał do biurka. Kiedy światło lampy padło na jego
twarz, a jego oczy przeszyły mnie lodowatym spojrzeniem, wstrzymałam oddech i
przestało mi bić serce. Zrobiło mi się słabo ze strachu.
Mężczyzna wyglądał na co
najmniej siedemdziesiąt lat, chociaż równie dobrze mógł mieć czterdzieści – nie
dało się tego stwierdzić, bo cała jego twarz była poorana bliznami. Miałam
wrażenie, że brakowało mu kawałka nosa, jakby jakieś drapieżne zwierzę mu go
odgryzło albo porządnie drapnęło pazurem. Cienkie, mysie włosy były
gdzieniegdzie krótsze, dłuższe, a w niektórych miejscach w ogóle ich nie było,
jakby zostały wyrwane. Najgłębsza blizna zaczynała się nad lewym okiem i
kończyła w połowie policzka. Z tym okiem też było coś nie tak, bo…
Bo go nie było.
A właściwie było, ale całe
białe, pozbawione tęczówki i…
Ciarki przeszły mnie po plecach.
Ono było, razem ze źrenicą i jasnoniebieską tęczówką, tylko żyło własnym
życiem. Podczas gdy prawe wlepione było we mnie, lewe latało gdzieś dookoła,
jakby zaglądało w bok, w tył głowy, za mną, obok mnie…
W tamtym momencie
prawdopodobnie byłam najbardziej bladym obiektem galaktyki. Nie byłam w stanie
wykrztusić z siebie słowa i siedziałam z otwartą buzią, nie wierząc w to, co
widzę.
- Alastor Moody – warknął
mężczyzna. – Auror z dwudziestoletnim stażem. Podobno jestem na emeryturze od
dziesięciu lat, ale góra uznała, że moje umiejętności i doświadczenie jest
bardzo cenne dla takich świeżaków jak ty.
Sięgnął do wewnętrznej
kieszeni znoszonej kurtki, wyciągnął z niej piersiówkę, odkręcił ją i pociągnął
spory łyk. Miałam wrażenie, że to dziwne lewe oko cały czas się we mnie
wpatruje.
- No powiedzże coś,
dziewczyno! Masz ty głos w ogóle?
Zamrugałam oczami i zebrałam
w sobie wszystkie siły, ale jedynym, co wydobyło się z moich ust, był jakiś
nieokreślony bełkot i przeciągnięte „yyy…”.
- Dobra, nie chcesz gadać,
to nie gadaj – powiedział Moody, siadając na krześle; grymas na twarzy
wskazywał, że ta czynność sprawia mu spory ból. – Ja będę gadał. Tylko słuchaj
i zapamiętuj, bo nic mnie tak nie wkurza, jak powtarzanie w kółko tego samego!
Kiwnęłam nieznacznie głową.
Głos mężczyzny był tak chrapliwy, że nie wszystkie słowa były zrozumiałe, ale w
tamtym momencie moje wyczulone zmysły odbierały każdy bodziec aż zbyt wyraźnie.
- Mówi się o tobie wiele
rzeczy – kontynuował auror. – ale nie myśl sobie, że to ci cokolwiek ułatwi.
Weszłaś tu bez egzaminów wstępnych, co dla mnie jest kompletnym idiotyzmem, ale
zawsze mogę napisać w raporcie poszkoleniowym, że się nie nadajesz.
Znów ciarki przeszły mnie po
plecach; Moody był sto razy bardziej nieprzyjemny i wredny od Snape’a.
- Tak czy inaczej czegoś tam
cię muszę nauczyć, bo za to mi płacą. – Wskazał stos książek na stole. – Tam są
podręczniki, musisz je wszystkie przeczytać, chociaż one nic ci nie dadzą, bo
tak się składa, że ta praca opiera się na doświadczeniu, doświadczeniu i… -
uderzył dłonią w biurko i podniósł głos – DOŚWIADCZENIU!
Podskoczyłam na krześle i
wolałam nie myśleć, jak idiotyczny miałam wyraz twarzy.
- Dobra – warknął Moody. –
Zwykle robiłem na początek mały test wiedzy praktycznej, ale odkąd troll uciekł
mi z szafy i zmasakrował połowę Biura Aurorów, szef mi tego zabronił. Zresztą
jesteś tak przerażona, że lepiej dla ciebie, żebyś nie miotała żadnymi
zaklęciami, bo kogoś przypadkiem zamordujesz.
Zgadzałam się z nim w stu
procentach.
- Od dzisiaj jesteś
stażystką pod moją opieką. Nie będę osobiście uczył cię wszystkiego, ale będę
sprawdzał twoje postępy. No i, co jest najgorsze, przez kolejne trzy miesiące
będę musiał zabierać cię na każdą moją misję wyjazdową.
- Myślałam, że jest pan na
emeryturze – wyrwało mi się. Zaczynałam już tego żałować, ale Moody odpowiedział
całkiem spokojnie:
- Jestem, ale ten idiota,
który wysłał mnie na emeryturę nie wziął pod uwagę tego, że żyjemy w czasach, w
których każdy auror jest potrzebny.
- Aha – odetchnęłam z ulgą.
– Co jeszcze będzie należało do moich obowiązków?
Auror klasnął w dłonie, a ja
aż podskoczyłam.
- Brawo, zaczynasz mówić! –
ucieszył się, ale o uśmiechu nie było mowy. – Będziesz porządkować moje
raporty, bo ja nie mam do tego cierpliwości.
Wskazał na porozrzucane
kartki pod stołem. Zdecydowanie nie miał do nich cierpliwości; na niektórych z
nich poodbijane były ślady podeszwy buta.
- Okej – powiedziałam.
- Dobra, idziemy. – Moody
zaczął powoli podnosić się z krzesła. – Zaprowadzę cię do sali ćwiczeń. Trochę
cię tam dziś pomęczą.
Wstałam i ruszyłam za
mężczyzną. Kiedy znalazłam się na korytarzu, tabliczka na drzwiach gabinetu
pokazywała numer trzy; moja ciekawość nie wytrzymała.
- Panie Moody? – rzuciłam. –
Czemu numer na tych drzwiach ciągle się zmienia?
Auror roześmiał się
chrapliwie, co brzmiało jak atak kaszlu, ale nie odpowiedział na moje pytanie.
„Trochę cię pomęczą” to było
stanowczo za mało powiedziane.
W sali ćwiczeń powitała mnie
Kat i sam szef biura aurorów – Rufus Scrimgeour. Ten drugi był wysokim,
szczupłym człowiekiem, o żółtawych oczach i krzaczastych brwiach. Miał wiele
zmarszczek na twarzy i wyglądał bardzo poważnie, ale jego głos był ciepły i przyjazny.
Podobało mi się jego zachowanie – był neutralnie do mnie nastawiony,
pogratulował mi wyników w szkole i krótko przedstawił regulamin szkoleń
aurorskich. Potwierdził, że moim mentorem będzie Alastor Moody, zwany
Szalonookim, a wszelkie wątpliwości mam zgłaszać do Kat. Po tym życzył mi
powodzenia, a jego miejsce zastąpił młody mężczyzna, który przedstawił się jako
Joshua Klerk, specjalista do spraw szkoleń aurorskich.
I tutaj zaczęła się cała
afera.
Najpierw miałam zwyczajne
testy sprawnościowe – musiałam przebiec kilkaset metrów po ogromnej sali,
zrobić trochę pajacyków, pompek, przelecieć niedługi odcinek na miotle;
poradziłam sobie z tym nieźle, po tylu latach gry w quidditcha nie mogło być
inaczej. Później musiałam rzucić kilka prostych zaklęć, teleportować się między
różnymi miejscami w sali i po tym już wcale nie czułam się dobrze – nie lubiłam
teleportacji, przyprawiała mnie o mdłości i zawroty głowy. Postawiłam sobie
jednak za cel nieokazywanie słabości i kiedy Josh zapytał mnie, czy możemy kontynuować,
przytaknęłam. Pozwolił mi na chwilę usiąść na ławce i odetchnąć, a sam zajął
rozstawianiem po sali jakichś konstrukcji złożonych z belek i szmacianych
manekinów zamocowanych do nich. Na początku nie wiedziałam o co tam chodzi, ale
mężczyzna wyjaśnił, że to tor przeszkód: na pierwszym stanowisku będę musiała
odbijać zaklęcia magicznie ożywionego manekina, na drugim rzucać zaklęcia, aż
manekin padnie na ziemię, na trzecim i czwartym czołgać się, jednocześnie
rzucając i odbijając zaklęcia, a na ostatnim będą atakowały mnie zaczarowane
płomienie. Na każdym ze stanowisk miałam spędzić trzydzieści sekund, a przy
drugim okrążeniu – minutę.
Poradziłam sobie całkiem
nieźle z pierwszą rundą, ale z drugą było już ciężko. Nie tylko męczyło mnie
bieganie; samo używanie magii przez tak długi czas bez przerwy było
wyczerpujące i po drugim okrążeniu miałam ochotę paść na ziemię. Byłam głodna,
ale jedyne na co mogłam liczyć to woda, którą co jakiś czas przynosiła mi Kat.
Po torze przeszkód przyszedł
czas na doskonalenie poszczególnych umiejętności. Josh poodsuwał wszystkie
przeszkody pod ścianę i stanął naprzeciwko mnie. Przez pięć minut miotał we
mnie zaklęciami, a ja musiałam je odbijać. Nie poszło mi źle; poszło mi bardzo
źle. Dwa razy jego Expelliarmus
rzuciło mnie na ścianę, a raz Drętwota
sparaliżowała na całe dwie minuty. Kiedy zaczął rzucać we mnie bardziej
bolesnymi zaklęciami porządnie się przestraszyłam, co bardzo osłabiło moje
zaklęcie tarczy – Josh zdecydował wtedy, że robimy przerwę.
Odpoczynek trwał dziesięć
minut – ledwo zdążyłam kupić w bufecie kanapkę i zjeść ją do połowy. Josh
bezlitośnie przerwał mi posiłek i powiedział, że czas na kolejną umiejętność –
znów stanął naprzeciwko mnie i tym razem to ja miotałam w niego zaklęciami.
Oczywiście odbijał każde z sukcesem, robił uniki i po dziesięciu minutach
zirytowana stwierdziłam, że mam tego dość. Byłam wściekła na siebie, na Josha,
na cały otaczający mnie świat i wydawało mi się, że porwałam się z motyką na
słońce. Przecież ja się nie nadawałam do tej pracy, nic mi nie wychodziło!
Ku mojemu zaskoczeniu, Josh
poklepał mnie na to po ramieniu i powiedział, że tak bywa na początku i nie mam
czym się przejmować. Dodał, że jeśli mam już dość to możemy przećwiczyć tylko
kilka zaklęć ochronnych i skończyć na dziś. Poszłam na ten układ, a ostatnie
ćwiczenie wyszło mi dobrze. Wyczarowałam mojego kociego Patronusa, z
powodzeniem rzuciłam Cave Inimicun i
kilka innych zaklęć obronnych. Po tym Josh pogratulował mi, powiedział, że
byłam naprawdę dzielna i że na pewno zda Moody’emu pozytywny raport na mój
temat. Wysiliłam się na jakiś krzywy uśmiech, po czym pojawiła się Kat i
zaprowadziła mnie do wyjścia z Ministerstwa. Przez całą drogę szczebiotała,
jaki to Josh jest inteligentny, a Szalonooki straszny, ale doświadczony, a ja
miałam ochotę uderzyć ją mocno w twarz, żeby w końcu się zamknęła.
Kiedy weszłam do mieszkania
marzyłam tylko o trzech rzeczach – gorącej kąpieli, smacznej kolacji i
kieliszku dobrego wina. Byłam cała obolała, wyczerpana, głodna i zła; nie dane
mi jednak było się zrelaksować. Po przekroczeniu progu wyczułam, że coś jest
nie tak.
To nie było zwykłe
przeczucie, które miewa się czasem w przypadkowych sytuacjach. To była pewność,
przekonanie, że ktoś poza mną znajduje się w mieszkaniu. Nie wiem jak, ale
czułam to bardzo wyraźnie; intruz znajdował się we wschodniej części mieszkania
i mówiły mi o tym nieokreślone kształty, które pojawiły mi się w głowie. Uznałam,
że to zasługa moich umiejętności i chyba po raz pierwszy naprawę je doceniłam.
Cicho zamknęłam za sobą
drzwi i przeszłam przez korytarz. Panował półmrok, słońce zaszło już dawno
temu. Trzymałam różdżkę w pogotowiu i byłam prawie całkowicie spokojna, bo ta
sama zagadkowa moc, która mówiła mi o tym, że ktoś jest w mieszkaniu, mówiła mi
też, że ten ktoś nie stwarza zagrożenia.
Weszłam do salonu i od razu
go zauważyłam – stał po lewej stronie, oparty o blat stołu, z rękami
skrzyżowanymi na piersi. Chociaż w ciemności widziałam tylko zarys postaci,
dobrze wiedziałam kto to.
- Nawet nie jestem
zaskoczona – powiedziałam. – Jesteś jedynym człowiekiem, który mógłby wprosić
się gdziekolwiek bez zaproszenia i pukania.
- Zabezpieczenia były
żałosne – odparł Sev lodowatym tonem. – Poprawiłem je.
Machnął różdżką i wszystkie
światła w mieszkaniu się zapaliły. Dwoma długimi krokami podszedł do mnie, ujął
moją twarz w dłonie i przyjrzał jej się z bliska. Myślałam, że chce mnie
pocałować, ale nie zrobił tego; przeciągnął za to dłonią po prawej stronie
moich pleców, która pulsowała tępym bólem po zderzeniu ze ścianą. Bardzo
chciałam odepchnąć go od siebie, ale jakoś nie potrafiłam. Jego obecność była
kojąca i przerażało mnie to.
- Co tu robisz? – spytałam.
- Zaraz wychodzę.
Przyniosłem tylko eliksir przeciwbólowy i nasenny. – Zastanowił się przez
chwilę, marszcząc brwi. – Myślałem, że będziesz w gorszym stanie po tych
szkoleniach.
- Widocznie jestem dobra –
odparłam.
- Moody jest twoim mentorem?
Kiwnęłam głową.
- To dobrze – odparł. –
Korzystaj z jego doświadczenia.
Broniłam się przed tym z
całych sił, ale prawda była taka, że wcale nie chciałam, żeby wychodził. Sev
jakby odczytał moje myśli – a raczej po prostu bez pardonu wdarł się do mojego
umysłu – i powiedział z nieskrywaną pogardą:
- Zaraz tu będzie twój
White.
Nie pocałował mnie na
pożegnanie. Nie powiedział „cześć”, „żegnaj”; po prostu zniknął, odwrócił się i
jakby rozpłynął w powietrzu.
Dean naprawdę zadzwonił do
drzwi pięć minut później, a mnie rozpaczliwie dołował fakt, że wcale nie cieszę
się z tej wizyty.
Męczył mnie straszny sen.
Nie było w nim żadnych konkretnych obrazów, goniły mnie nieokreślone kształty,
mgły, płomienie; wszystko to tworzyło niewytłumaczalnie potężną grozę. Byłam
czymś przerażona, ale nie wiedziałam czym. Serce waliło mi jak szalone.
Wiedziałam, że śnię, ale nie mogłam się obudzić; dziwne było to, że mogłam biec
i mogłam krzyczeć, a to zwykle w snach się nie zdarza. Krzyczałam więc
wniebogłosy, uciekałam, potykając się o kolejne niekreślone kształty, wpadałam
z jednej żrącej mgły w drugą z myślą, że już nigdy się nie obudzę, bo przecież
nie mogę się obudzić, nawet moje własne krzyki mnie nie budzą! Sen był
surrealistyczny, ale jednocześnie boleśnie rzeczywisty. Tak, jakbym
przemierzała mój własny umysł – coś, co w jakimś sensie istnieje naprawdę, ale
nie jest namacalne.
Potem wiele rzeczy wydarzyło
się w jednej sekundzie; krzyknęłam z całych sił, ziemia, a raczej gęsta mgła
pod nogami zaczęła się trząść, otworzyłam oczy i widziałam pochylonego nade mną
Deana, ale w głowie wciąż miałam żrące, krwistoczerwone chmury. White coś
mówił, ale go nie słyszałam – nadal słyszałam za to odgłosy ze snu, które były
równie nieokreślone, co goniące mnie kształty. Miałam ochotę znów wrzasnąć –
przecież się obudziłam, do cholery! – ale nie mogłam, tak jakby wszystko się
odwróciło tak, że we śnie mogłam krzyczeć, a w rzeczywistości nie.
Usiadłam gwałtownie, Dean
ścisnął mnie mocno za rękę i mną potrząsnął; w tym samym czasie obrazy w moim
umyśle zaczęły powoli znikać, a odgłosy uciszać się. Jęknęłam i z ulgą
stwierdziłam, że słyszę własny głos.
- Triss, co się dzieje?! –
Dean był wyraźnie spanikowany.
Spojrzałam na niego pustym
wzrokiem i próbowałam coś powiedzieć, ale poczułam, że kompletnie nie mam sił –
tak jakbym naprawdę uciekała przed mglistym uosobieniem strachu. Opadłam z
powrotem na łóżko i zwinęłam się w kłębek.
- Triss?! – Jego głos w
tamtym momencie był prawie piskliwy.
Nawet nie próbowałam się
odezwać. Nie miałam sił zastanawiać się, co właśnie się wydarzyło. Zamknęłam
oczy i poczułam, że Dean otacza mnie ramieniem. Przylgnęłam do niego i dotarło
do mnie, jak ogromnie jestem mu wdzięczna, że mnie obudził; uciekałabym dalej,
gdyby nie on. Uciekałabym do usranej śmierci.
~*~
Strasznie długo
walczyłam z tym rozdziałem, wprowadzałam setki poprawek i niektóre fragmenty
pisałam kilkakrotnie od początku, ale nadal nie jestem przekonana co do ich
jakości :/ Rozdział znowu trochę przejściowy, nic się nie dzieje… Jedyne, z
czego jestem w miarę zadowolona to fragment z Moody’m. Ci, którzy trochę dłużej
czytają moje opowiadania wiedzą, że ja Szalonookiego muszę wcisnąć absolutnie
wszędzie XD A jako, że tutaj mamy sporo o aurorach, to i człowiek-legenda
musiał się pojawić. I na pewno wprowadzi jeszcze trochę Moodowatości do
opowiadania!
Ogólnie myślałam,
że w wakacje będę miała więcej czasu na pisanie, ale jak widać, nadal dodaję
rozdziały raz na miesiąc XD Następny postaram się dodać nieco szybciej. No i
przepraszam za ten ogrom zaległości, które mam na waszych blogach… powoli staram
się je nadrabiać :)
Przejściowy... nic się nie dzieje... a walnął Cię ktoś kiedyś w głowę? :P Dzieje się i to dużo! Będę do znudzenia powtarzać, że uwielbiam to opowiadanie. Jeśli go nie zakończysz to Cię znajdę nawet w Abu Dabi czy na Antarktydzie i zmuszę do dokończenia. Jest tak cholernie dobre, że jestem w stanie czekać nawet pół roku byleby rozdziały się ukazywały :D
OdpowiedzUsuńZapomniałam o Moodym xP. Rzeczywiście był na emeryturze, dlatego o nim nie pomyślałam. Fajnie, że się pojawia, lubię go :). Mrrrrrroczny Sev i jego wyjście... ulatniającego się nietoperza <3
Sev tajniaczek xd
UsuńW ogóle chyba w dwunastym albo trzynastym rozdziale będzie dla Ciebie fajna niespodzianka :D Właśnie go piszę i pomyślałam, że na pewno się ucieszysz, ale jeszcze chwileczkę musisz poczekać :D
Dziękuję za miłe słowa! ♥
Czekam z niecierpliwością! <3
UsuńNa początku oddałaś znakomicie klimat Ministerstwa, a także, wychowanej w rodzinie czarodziejów Chevron, której to, co się w okół niej działo, w ogóle ją nie interesowało.
OdpowiedzUsuńMoody taki, jaki powinien być. Szorstki, lekko gburowaty. I to oko! Możesz być zadowolona z tego fragmentu: znów oddałaś klimat.
Może nie do końca tak wyobrażałam sobie treningi aurorów, ale kupuję twoją wersję.Wszystko było płynne.
Sev pojawiający się w mieszkaniu Chevron, tylko po to, żeby przynieść jej eliksiry. Trochę to podejrzane. Zastanawiam się, jaki jest tego większy cel. Może chciał się przekonać, jak dziewczyna sobie radzi?
No i sen. Koszmary w opkach zawsze coś zwiastują. Zło nadchodzi hehs.
Własnie ostatnio się zastanawiałam ci z twoim opowiadaniem. Już w roku szkolnym częściej coś dodawałaś.
Papapapa
No dla Chevron, która mieszkała całe życie w starej willi ministerstwo jest średnią atrakcją, ale też nie chciałam się już zagłębiać w jego opis, bo każdy wie, jak ministertwo wygląda :P tylko mała wrzutka, jak Triss widziała to wnętrze i już ;)
UsuńNo właśnie, bo w roku szkolnym trzeba było się uczyć, więc pisałam, żeby się nie uczyć XD potem sesja mnie wybiła z rytmy no a teraz wyjazdów sporo... Ale obiecałam sobie, że już nie będę robić takich przerw choćby nie wiem co :)
Dziękuję! ♥
Nie jesteś przekonana co do jakości? Dziewczyno! Nawet nie zauważyłam kiedy skończyłam czytać, tak mnie to wciągnęło! Świetnie oddałaś magiczną aurę ministerstwa, podejście Triss do tej rozmowy i oczywiście ten podły sposób bycia Moody'ego. On. Jest. Genialny.
OdpowiedzUsuńCo do szkolenia, jak przeczytałam o tym bieganiu, robieniu pompek itd... Na samą myśl wyplułam płuca XD #respekt
Triss trochę surowo się ocenia, od razu to zauważyłam. Będzie wymiatać jeszcze na tych szkoleniach.
Kat. Znowu jej roztrajkotanie. Gdybym była na miejscu Triss to by mózg tej laski na ścianie wylądował XD
SEVERUS CZEMU. O co chodzi w ogóle XD Nie ogarniam tego człowieka i teraz się będę zastanawiać co chciał osiągnąć tym wszystkim ;-; DLACZEGO MI TO ROBISZ ;___;
Ten sen coś oznacza ja to wiem! Będzie chyba źle niedługo (+ Whiiiiteeeeeeeeee żegnaj, tylko nie toooo) Będę płakać, będę wyć! Smuteg stulecia.
I wiesz co mnie boli? Krótki jakiś ten rozdział :( Pragnę więcej. Świetnie mi się to czyta! Jeden z największych (choć pobocznych) plusów: nie ma tych denerwujących błędów ort. int. ani przerostu formy nad treścią, nie mam poczucia, że czytam po raz piąty taki sam rozwlekły opis tej samej twarzy czy ekspresji. Brak błędów i proste, ale wyraziste opisy. To jest to, czego szukałam. Mam nadzieję, że jakoś niedługo wstawisz kolejny rozdział :3 Pozdrawiam!
DZH♥
Rozdział jest idealny <3 Dzieje się w nim bardzo dużo i nawet nie waż się mieć wątpliwości co do tego! Twoje opisy są bardzo dokładne i tak mi się dobrze czytało, że zanim się zorientowałam był koniec :( Krótki, zdecydowanie za krótki, ale wybaczam :) Moddy jak zwykle opryskliwy, I like it :D
OdpowiedzUsuńOczywiście czekam na dalszy ciąg i życzę weny!
Pozdrawiam
Arcanum Felis